O „za dużo” wiem naprawdę dużo…
…bo przez kilkadziesiąt lat eksploatowałam się na wszystkich możliwych polach.
W dzieciństwie „bezproblemowa”.
W szkole – piątkowa i wzorowa uczennica. Także w liceum, jednym z najlepszych w Krakowie i Polsce. Presja bycia „naj” była tam tak duża, że przez parę lat zmagałam się z zaburzeniami odżywiania. Podobnie jak wiele innych osób w naszej klasie i szkole.
Dla rówieśników zawsze byłam miła i do dyspozycji. Dziś jest na to określenie – „people pleasing”, którego wtedy nie znałam. Przekraczam swoje granice, nie mając świadomości, że te granice istnieją. I że są ok, a wręcz niezbędne do właściwego funkcjonowania.
Na studiach wkroczyłam w świat mediów i reklamy. Pracowałam etatowo już od drugiego roku, więc łączenie zajęć z pracą w redakcji, a potem w agencji reklamowej wymagało przekroczenia kolejnych granic. Do tego rynek reklamy u progu XXI wieku nie tolerował słabych. Praca po 10-12 godzin dziennie, łącznie z weekendami i nocami, stała się dla mnie normą na długie lata.
W wieku 24 lat podjęłam się stworzenia polskiego domu mediowego. Przez kolejne 20 zarządzałam firmą i zespołem. Obsługiwaliśmy duże, w tym globalne marki, 5-6-cyfrowe budżety, nieraz kilkanaście kampanii tygodniowo, złożonych z dziesiątek zadań dziennie. Kilkudniowe wyjazdy służbowe, udział w konferencjach, artykuły, rankingi, systemy premiowe, wdrażanie, optymalizowanie, raportowanie. Wszystko ASAP, a najlepiej “na wczoraj”.
Dla osoby wysoko wrażliwej, z talentami „dyscyplina” i „empatia” w pierwszej piątce Gallupa, były to dwie dekady tłumienia emocji na wszystkie dostępne sposoby. Ciało dawało znać, ale było skutecznie bojkotowane i zaprzęgane do „wyższych celów”.
Nawet wtedy, gdy na świecie pojawiły się moje dzieci – bliźniaki. Z taką samą dyscypliną, z jaką kiedyś dotrzymywałam deadline’ów, weszłam wtedy w rolę „podwójnej” mamy.
Zamiast nowego rozdziału w życiu otworzyłam nowy… arkusz w Excelu.
Pierwsze lata macierzyństwa były w zasadzie „wypełnianiem planu” – dni, tygodni, miesięcy. Z krótkimi przerwami na małe przyjemności. Wspólny spacer, obserwowanie nieba, spontaniczne śpiewanie. Upchnięte pomiędzy pikającymi na telefonie mailami i wiadomościami od klientów i zespołu.
Dobrowolnie, a nawet na swoje wyraźne życzenie, nadużywałam się również w związku. Oprócz pracy zawodowej wzięłam na siebie niemal wszystkie domowo-opiekuńcze obowiązki, z przekonaniem, że tak wygląda feminizm.
Gdy już praktycznie codziennie budziłam się z myślą, że życie skończy się szybciej niż mój plan, a ciało zaczęło dawać coraz wyraźniejsze sygnały do zatrzymania, postanowiłam zejść z karuzeli.
Uświadomiłam też sobie, że tylko teraz dzieci mają jeszcze okazję “załapać się” na czas z mamą, która ma w sobie spokój, radość, równowagę i może się tym z nimi podzielić.
Rozpoznanie swoich potrzeb, szukanie siebie, nauka odpuszczania i oswajanie pierwszego dyskomfortu trwały kilka ostatnich lat.
Zaczęłam szukać podpowiedzi, jak odzyskać ten stan. Czytałam stosy książek, z uwagą słuchałam podcastów prowadzonych przez psychologów, terapeutów i innych mądrych ludzi z życiowym doświadczeniem. Dzieliłam się swoim bólem w szczerych, głębokich rozmowach z innymi. Kolekcjonowałam myśli i zdania, które powoli budowały mnie na nowo.
Gdy zaczęłam opowiadać swoją historię „zwalniania”, od wielu osób żyjących na pełnych obrotach usłyszałam nieśmiałe „w zasadzie ja też chcę zwolnić, ale jeszcze nie umiem”, „nie chcę już tak żyć, ale boję się zmiany”. Choć pozornie nic nie wskazywało, żeby ten pęd był dla nich szkodliwy.
Dopiero w szczerych rozmowach wychodziły na jaw problemy ze zdrowiem, stany lękowe, kryzysy w relacjach i z dziećmi. Życiowe trudy, czasem dramaty, których nie widać gołym okiem, a które wynikają z trybu „za dużo”.
Bo „za dużo” na dłuższą metę nikomu nie służy. I dla każdego oznacza co innego.
Być może moja historia też wygląda dla kogoś jak „normalne życie”. Może ktoś pomyśli: “Nie przesadzaj, kobieto. Wszyscy mamy wyzwania, na tym polega bycie człowiekiem.”
Też tak myślałam przez jakieś 30 lat. Aż podjęłam decyzję… nie chcę odkładać życia na później. Skoro nie uniknę kryzysu, który i tak byłby nieunikniony przy takim trybie funkcjonowania, to może bardziej „opłaca się” żyć w zgodzie ze sobą na bieżąco.
Wiem, jak to jest zejść z karuzeli z palpitacją serca i wielkim lękiem, jak będzie „na ziemi”. Gdy nie kręcisz się już z automatu, tylko musisz sięgnąć po własny napęd. Gdy musisz odpowiedzieć sobie na pytania: co lubię? co chcę robić w życiu? co jest moje? czy da się bez tego żyć? co ta zmiana będzie oznaczać dla mnie i dla moich najbliższych? od czego zacząć zmianę? do czego ona doprowadzi?
I na początku nie znasz odpowiedzi…
Dziś jestem „mądrzejsza” o kilka lat obserwacji, przemyśleń i własnych doświadczeń w tym procesie.
Dokopałam się do źródeł swoich tendencji do nadużywania. Jak się okazuje, dość uniwersalnych. Odkryłam kilka „patentów” na zwolnienie tempa. Słyszę, że u innych też działają.
Tylko tyle i aż tyle.
Te obserwacje i przemyślenia ujęłam w mojej książce i w podcastach.
Zapraszam do Klubu Slovly wszystkich, którzy nie chcą już w życiu pędzić bez tchu. Wierzę, że im więcej nas będzie na tej „po-wolnościowej” drodze, tym lepiej się będzie żyło. Wszystkim.
Dominika